wtorek, 17 września 2013

6 miesięcy na 6 stronach

Poniżej zamieszczam tekst konkursowych wspomnień z wolontariatu. Lekko sentymentalny, skrótowy (od degenerata do statecznego mieszkańca wsi), a w dodatku bez zdjęć i obrazków. Mimo to zapraszam do lektury, bo w jakiś sposób oddaje on charakter tych sześciu miesięcy:

W sierpniu zeszłego roku mogłem wstawać z łóżka późno. Dopiero co zakończyłem kontrakt z popularnym multipleksem, wieńczący cały szereg zabawnych prac, którymi zajmowałem się w wolnym czasie podczas studiów (a można wierzyć mi na słowo, że adept wrocławskiej polonistyki ma tegoż czasu sporo). Wśród wspomnianych prac wszelakich znajdziemy konferansjera, kustosza wystawy, znakowacza szlaków turystycznych, kasjera, pakowacza mleka, ulotkarza i wiele innych głupot, zupełnie nijak nie pasujących do CV przyszłego nauczyciela. A właśnie nauczycielem chciałem być od dawna, czyli od czasów gimnazjalnych, kiedy to w 30 stopniowym upale nosiłem czarne koszulki i glany. Studia dobiegły końca, czego nie można było powiedzieć o mojej pracy magisterskiej, której rozwój zatrzymał się na dwóch stronach.
70 CV, wypełnionych wieloletnią pracą z dziećmi w świetlicach i na wakacyjnych koloniach leżało spokojnie w sekretariatach wrocławskich szkół, pod stosami podobnych papierów, a ja pewnego sierpniowego dnia, mocno wczorajszy, obudziłem się po 10:00 i zajrzałem na popularny portal społecznościowy.
Znajoma na stronie naszego roku umieściła ogłoszenie o półrocznym stażu w szkole we Włodowicach. Nazwa miejscowości nie mówiła mi zupełnie nic, a sześć miesięcy wydawało się czasem długim. Niewiele myśląc zadzwoniłem pod wskazany numer:
- Dzień dobry, Grzegorz Szklarczuk z tej strony, dzwonię w sprawie ogłoszenia o wolontariacie.
- Dzień dobry, wszystko aktualne, czy może pan podejść jeszcze dziś, najlepiej w ciągu dwóch godzin?
- Wie pani, jestem z Wrocławia… może w ciągu czterech?
- Z Wrocławia? Znakomicie! W takim razie czekamy na pana.
Nie mam samochodu, więc przyjaciel zgodził się podwieźć mnie do miejscowości, która jak się okazało dzięki zdolnością GPS-u, mieściła się 100 kilometrów od mojego mieszkania. Po przyjemnym spotkaniu z dyrekcją, przedstawieniu referencji i podpisaniu papierów, zostałem przyszłym członkiem programu Wolontariat Rozwija Wieś.
Rozwija wieś. Od początku coś mi w tej nazwie nie pasowało. Skoro rozwija, to wieś musi być w pewnym stopniu zacofana, w stosunku do organizowanego w mieście wolontariatu. Życie we Włodowicach potwierdziło moje wątpliwości, i nadało słuszność nazwie prowadzonego przeze mnie bloga – Wieś Rozwija Grzegorza.
Opisanie na sześciu stronach wszystkiego co doświadczyłem na wolontariacie jest niemożliwe, dlatego też posłużę się formą urywkowych wspomnień, dążących jednak do pewnej syntezy. 

Pani Gienia

Program Wolontariat Rozwija Wieś, w jakże istotnej dla każdego uczestnika płaszczyźnie finansowej, przewiduje 300 złotych kieszonkowego dla wolontariusza (czyli nic) i opłacenie zakwaterowania i wyżywienia w okolicy danej placówki. U kogo więc będę mieszkał? U Pani Gienii, osoby niezwykłej, rodzinnej, ciepłej, przyjaznej – brzmiała odpowiedź dyrektorki Ani. Do tak jednoznacznie pozytywnych określeń przywykłem podchodzić z dystansem, a nawet ironią, nie lubiąc wielkich słów. Jednak czas, który spędziłem pod dachem moich gospodarzy, pani Gieni i pana Marka, potwierdził każdą z tych opinii. Po pierwszym obiedzie (znakomitym jak i wszystkie następne) pani Gienia wiedziała już wszystko o mojej rodzinie, zainteresowaniach i pracy, a informacje te wypłynęły bez jakiejkolwiek niezręcznej ciekawości, ale naturalnie, podczas wesołej rozmowy. Od tej pory, zawsze gdy wracałem z pracy rozmawialiśmy wiele, i z pewnością pomogło mi to przetrwać samotność z jaką musi zmagać się każdy wolontariusz. W zimie z panem Markiem przedzieraliśmy się przez zaspy na mecze do rodziny moich gospodarzy. Oglądaliśmy „Jeden z dziesięciu” i „Teleexpress”, za wyjątkiem czterdziestu dni, podczas których na telewizorze pojawiła się kartka „wielki post”. Próbowaliśmy nalewki dziadka Mariana. W dniu moich urodzin przypadających tuż po przyjeździe do Włodowic, otrzymałem o 6 rano najmniej spodziewany, a i najpyszniejszy tort w moim życiu. Gdy potrzebowałem spokoju i prywatności miałem go pod dostatkiem w swoim pokoju. Gdy chciałem porozmawiać i pośmiać się, schodziłem do kuchni. Dla mnie, człowieka niezbyt rodzinnego, był to prawdziwy szok, i istotna zmiana w charakterze. Zmieniła się także niechęć do poważnych słów – dzięki moim gospodarzom we Włodowicach czułem się jak w domu. I kropka. Oczywiście nie stałoby się tak bez pomocy wielu innyh osób z którymi miałem się spotkać.

Pokój nauczycielski

Kierując się doświadczeniem z praktyk odbytych we wrocławskich szkołach, początkowo unikałem wizyt w pokoju nauczycielskim i śmiano się, że najbardziej lubię się zaszyć w bibliotece. I znów miłe zaskoczenie. Wszyscy pracownicy szkoły, podkreślam - nie tylko nauczyciele, czegoś mnie nauczyli i w wielu sprawach mi pomogli.
Sprzątaczka Dorota, ścigając mnie za każdy pozostawiony gdzieś kubek po kawie, nauczyła mnie większej dbałości o porządek i jakby to ująć, lepszej organizacji pracy. Pani Beata, sekretarka, przypominając mi o każdym podpisie i każdym papierku do wypełnienia, poprawiła moją systematyczność, z którą nie radziła sobie żadna pracowniczka dziekanatów. Natalia, bramkarka Piasta Nowa Ruda i szkolna świetliczanka, przywróciła moje zamiłowanie do piłki nożnej. Dyrektorka Ania pokazała swoją postawą  jak dążyć do konkretnych celów, nie zapominając przy tym o koniecznym humorze.
Wszystkie nauczycielki, posługujące się jakże różnym warsztatem, wniosły inne elementy do mojej własnej pracy z dziećmi. Szczególne podziękowania należą się pani Dorocie, która zwykłe gotowanie kisielków potrafiła zamienić w ulubiony rytuał dzieci uczęszczających na świetlicę, a w klasie umiała sobie poradzić i zaangażować wszystkich uczniów, których śmiało można określić popularnym mianem „trudnych”, z Aleksym na czele, któremu należy się osobny rozdział tych wspomnień.  
Jednak dość już tych laudacji, przejdźmy do konkretów, które sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie moich znajomych – co ty właściwie na tej wiosce robisz?

Praca

Miały być konkrety, jednak ujęcie pracy we Włodowickiej podstawówce, wymyka się prostym schematom i nie mieści się w żadnych godzinowych ramach. Moim pierwszym zadaniem było na przykład sprawdzenie i skonfigurowanie nowo zakupionych słuchawek i mikrofonów, co dziś bardzo mnie śmieszy. Do tej pory w mojej wizji nauczyciela zawsze umieszczałem się w roli pedagoga uczącego w liceum, co najwyżej w gimnazjum, bo z osobami w tym wieku pracowałem do tej pory. A tutaj podstawówka, prowadzenie zajęć na świetlicy i w bibliotece, do których zaglądają najczęściej najmłodsi, uczniowie klas I-III. Po dwóch tygodniach znałem imię i nazwisko każdego dziecka w szkole i jego zainteresowania. Po trzech tygodniach musiałem nauczyć się trudnej umiejętności bycia wszędzie na świetlicy i odpowiadania na pytania organizacyjne (kiedy tańce? czy mogę iść do toalety? gdzie jest „Prawo dżungli”?), poważne (czym jest przyjaźń?, dlaczego szkoła chce z nas uczynić posłuszne marionetki?) i zupełnie abstrakcyjne (kiedy zgaśnie słońce? ile bramek strzelił Leo Messi?, jaki jest najgorszy piłkarz świata?). Najczęściej pytania te nadchodziły niespodziewanie, w dowolnej konfiguracji i groziły przerwaniem nawet najlepiej przygotowanej zabawy. Ale i ten problem udało się rozwiązać. Następnym etapem była praca nad tym, aby dzieci same potrafiły zorganizować sobie czas. Gdy zbliżał się koniec roku szkolnego, nieskromnie mówiąc, czułem się już jak kierownik świetlicy, a przecież zaczynałem jako dość zagubiony wolontariusz, przysiadający się do grających w różne planszówki dzieci.
Pieniądze przeznaczone na rozwój placówki przez program Wolontariat Rozwija Wieś, okazały się niezwykle potrzebne dla stworzenia nowych aktywności dla uczniów. Stopniowo biblioteczne półki opuszczały opasłe kompendia wiedzy o Mickiewiczu, a zapełniały je lektury odpowiednie dla wieku i upodobań dzieci, co zwiększyło czytelnictwo wśród najmłodszych. Część z nich pochodziła z zakupów w ramach WRW, a część pozyskiwałem poprzez liczne konkursy i akcje społeczne czy zwykłe listy do firm, którymi również się zajmowałem.
Zwróciłem także uwagę, że większość uczniów szkoły nigdy nie była za granicami naszego kraju, nawet w Czechach, od których dzieli Włodowice parę kilometrów, a przyjazd kogoś z Wrocławia (100 kilometrów!), taktowany jest jako wydarzenie. Dlatego też wymyśliłem zajęcia „Kraje świata”, podczas których prezentowałem dzieciom odwiedzone przeze mnie państwa. Pozwoliło to na uniknięcie sztampowego przekazu wiedzy, rodem z Wikipedii i podobnych źródeł. Do szkoły przyjechał także podróżnik Krzysztof Szymański, aby opowiedzieć o swoim rocznym pobycie na Filipinach. Poszerzanie dziecięcej mapy świata prowadziłem także poprzez zajęcia z „Postcrossing”, podczas których uczniowie klasy IV wysyłali kartki pocztowe do różnych krajów. Pocztówki od początku do końca wypełniały dzieci, oczywiście w języku angielskim, następnie naklejały znaczek (znów rola funduszy z WRW), przepisywały adres, a ja tylko nadzorowałem cały proces i odnosiłem gotowe kartki na pocztę. Następnie czekaliśmy na odpowiedzi i wspólnie je czytaliśmy, a miejsca, z których przyleciały kartki zaznaczaliśmy na mapie.
Świat włodowickich dzieci starałem się poszerzać nie tylko w rozumieniu ściśle geograficznym, ale także poprzez zwrócenie uwagi na różnorodność otaczających nas ludzi. Stąd wizyta w szkole pań, które przeprowadziły kurs języka migowego połączony z prezentacją kultury osób głuchoniemych. Z kolei studenci wrocławskiej Akademii Medycznej nauczycieli dzieci podstawowych reakcji na krzywdę ludzką, poprzez dwa kursy pierwszej pomocy. Z organizacji wszystkich wizyt jestem dumny i w tym miejscu mam okazję podziękować zaangażowanym w nie osobą.
Prowadziłem także zajęcia z cyklu „Kinowe Popołudnia”, funkcjonujące bardziej jako Dziecięcy Dyskusyjny Klub Filmowy, niż zwykłe „puszczanie filmu” kojarzone przez wszystkich ze szkolnych lat. Każdy seans poprzedzała prelekcja, a po projekcji uczniowie uczestniczyli w dyskusji. Pozwoliło to na sięgnięcie po filmy trudniejsze niż popularne bajki Disneya, do których w większości sprowadza się dziecięca znajomość kinematografii.
Wszystkie te zajęcia miały jeden cel – wskazanie dzieciom obszarów wykraczających poza schematy znane im z codziennego życia. Skłonienie ich do własnych poszukiwań. No i nie ukrywając, dobrą zabawę. Myślę, że te założenia zostały spełnione, choćby gdy uczennica klasy IV po seansie Białego Kła sięga po inne książki Curwooda, czy wychowanek domu dziecka stwierdza, że (cytuję dosłownie) „najpiękniejszym filmem, który oglądaliśmy było Życie jest piękne”.
Większość czasu pochłaniała jednak świetlica, godziny gier i zabaw, odrabiania lekcji i odpoczynku (dzieci oczywiście, bo ja po czterech godzinach takich rozrywek miałem serdecznie dość). Przez miesiąc byłem też konserwatorem. Wraz z rodzicami malowałem klasy. Zmieniałem tusze w drukarce i rysowałem tabele w Excelu. Jeździłem na mecze Śląska i basen. Ferie spędziłem z dziećmi, pożytecznie. Czekałem z uczniami na autobusy do Krajanowa i Tłumaczowa. Grałem w piłkę, ping ponga i bierki. To oczywiście nie wszystko, a aktywności te wymieniam aby jeszcze raz podkreślić, że praca na wolontariacie nie przebiegała według określonego schematu, a każdy dzień przynosił nowe wyzwania z jakże różnych dziedzin.
Myślę jednak, że jeszcze znaczniejszy wpływ mieli uczniowie na mnie, niż ja na nich. Przecież widywałem ich nie tylko w szkole, ale jak to bywa w małej miejscowości i na boisku, i w sklepie i na ulicy. Z pewnością złagodniałem i nabrałem większej cierpliwości do uczniów. Do wszelkich wydarzeń podchodziłem mniej emocjonalnie i osobiście niż dawniej. Nie ukrywam także, że życie na wsi jest zdecydowanie spokojniejsze i wpłynęło na mój harmonogram dnia, zamknięty w godzinach 6:00 – 22:30, co we Wrocławiu byłoby nie do pomyślenia. Najwięcej jednak zawdzięczam zapowiadanemu już Aleksemu, któremu poświęcone będę ostatnie strony tych wspomnień.

Aleksy

Ciężko opisać tego chłopca. Drugoklasista, dziewięciolatek, autystyk, mój ulubiony uczeń w szkole, choć według wszelkich standardów nie powinno tak się mówić. Dziecko, które zachowując odpowiedni dystans nazywa mnie przyjacielem. Problemy Aleksego z rozpoznawaniem uczuć skłoniły mnie samego do refleksji nad swoim zachowaniem i motywacją moich czynów. Chłopiec ten bez problemu rozpoznaje wszelki fałsz i bez ogródek wypomina błędy nauczycieli i kolegów. Takie „lekcje” udzielone mi przez Aleksego należą do najcenniejszych jakie otrzymałem podczas dotychczasowego pobytu we Włodowicach. A nagrodą za zaangażowanie jest szczere przywiązanie tego dziecka, które wita mnie uściskiem a po trzy dniowej przerwie mówi z wyrzutem „dlaczego pana tyle nie było w szkole?”. Jego uczestnictwo w zajęciach i oczekiwanie na kolejny cykl „Krajów świata” stanowią najlepszą motywację dla dalszej pracy.
Nie tylko Aleksy wpłynął na moje podejście do pracy z dziećmi. Także walczący o swoje racje Dominik, pewny siebie, urodzony lider Maks, wygadana siedmiolatka Julka, Oskar – chłopiec mający za sąsiada Człowieka Pumę. I wielu innych uczniów, którzy już posiadają cechy nad którymi ja muszę dopiero pracować.

Zapowiadana synteza

We Włodowicach miałem mieszkać jako wolontariusz pół roku. Okres ten wydłużył się o kolejne dwa miesiące, gdyż zatrudniono mnie jako stałego pracownika – opiekuna świetlicy, animatora kultury. Od września moja przygoda z początku anonimową wioską przedłuży się o trzy lata, gdyż podejmę pracę jako nauczyciel wspomagający dzieci z autyzmem w pierwszej klasie. Zmobilizowany w ten sposób napisałem pracę magisterską w dwa tygodnie i już dziś mogę stawiać przed nazwiskiem literki mgr i zaczynam studia podyplomowe z oligofrenopedagogiki.
Przypadkowy wyjazd, przygoda właśnie, przerodziła się w coś trwałego, wymagającego poświęceń. Bo wolontariat długoterminowy to nie tylko same przyjemności. Na pół roku opuszcza się znajomych i rodzinę, by tak naprawdę całkowicie oddać się pracy w nowym miejscu. Ja i tak co tydzień odwiedzałem dziewczynę i przyjaciół, spędzając cudowne godziny podróży w busie „Beskid”, od którego powinienem chyba dostać kartę stałego klienta. Jednak dwudniowe wizyty to zdecydowanie zbyt mało.
Cóż, nie da się ukryć, że udział w Wolontariacie Rozwijającym Wieś zmienił moje życie (kolejne wielkie słowa, których nie pozostawię bez uzasadnienia):

- zmieniam miejsce zamieszkania/życia na prawie cztery lata
- mam pracę w zawodzie do którego dążyłem, dla którego studiowałem
- skończyłem ciągnącą się za mną pracę magisterską i zaczynam studia podyplomowe
- dojrzałem, stałem się bardziej odpowiedzialny za własne czyny, które w większości kieruję do oddanych pod moją opiekę dzieci
- moja praca została doceniona przez pracodawców, którzy zaoferowali mi kolejne umowy
- poznałem wielu ciekawych ludzi: dzieci i ich rodziców, pracowników szkoły, mieszkańców Włodowic, ale i zaniedbałem kontakty z większością dotychczasowych znajomych. 

Myślę, że te sześć punktów wystarczająco rozgrzesza użycie zwrotu „zmienił moje życie”.  Tymi słowy kończę powyższe rozważania, pakuje plecak i jadę na stopa do Albanii, z pierwszym przystankiem we Włodowicach.  

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
;