Poniżej zamieszczam tekst konkursowych wspomnień
z wolontariatu. Lekko sentymentalny, skrótowy (od degenerata do
statecznego mieszkańca wsi), a w dodatku bez zdjęć i obrazków. Mimo to
zapraszam do lektury, bo w jakiś sposób oddaje on charakter tych sześciu
miesięcy:
W
sierpniu zeszłego roku mogłem wstawać z łóżka późno. Dopiero co zakończyłem kontrakt
z popularnym multipleksem, wieńczący cały szereg zabawnych prac, którymi
zajmowałem się w wolnym czasie podczas studiów (a można wierzyć mi na słowo, że
adept wrocławskiej polonistyki ma tegoż czasu sporo). Wśród wspomnianych prac
wszelakich znajdziemy konferansjera, kustosza wystawy, znakowacza szlaków
turystycznych, kasjera, pakowacza mleka, ulotkarza i wiele innych głupot,
zupełnie nijak nie pasujących do CV przyszłego nauczyciela. A właśnie
nauczycielem chciałem być od dawna, czyli od czasów gimnazjalnych, kiedy to w
30 stopniowym upale nosiłem czarne koszulki i glany. Studia dobiegły końca,
czego nie można było powiedzieć o mojej pracy magisterskiej, której rozwój
zatrzymał się na dwóch stronach.
70
CV, wypełnionych wieloletnią pracą z dziećmi w świetlicach i na wakacyjnych
koloniach leżało spokojnie w sekretariatach wrocławskich szkół, pod stosami
podobnych papierów, a ja pewnego sierpniowego dnia, mocno wczorajszy, obudziłem
się po 10:00 i zajrzałem na popularny portal społecznościowy.
Znajoma
na stronie naszego roku umieściła ogłoszenie o półrocznym stażu w szkole we
Włodowicach. Nazwa miejscowości nie mówiła mi zupełnie nic, a sześć miesięcy
wydawało się czasem długim. Niewiele myśląc zadzwoniłem pod wskazany numer:
-
Dzień dobry, Grzegorz Szklarczuk z tej strony, dzwonię w sprawie ogłoszenia o
wolontariacie.
-
Dzień dobry, wszystko aktualne, czy może pan podejść jeszcze dziś, najlepiej w
ciągu dwóch godzin?
-
Wie pani, jestem z Wrocławia… może w ciągu czterech?
-
Z Wrocławia? Znakomicie! W takim razie czekamy na pana.
Nie
mam samochodu, więc przyjaciel zgodził się podwieźć mnie do miejscowości, która
jak się okazało dzięki zdolnością GPS-u, mieściła się 100 kilometrów od mojego
mieszkania. Po przyjemnym spotkaniu z dyrekcją, przedstawieniu referencji i
podpisaniu papierów, zostałem przyszłym członkiem programu Wolontariat Rozwija
Wieś.
Rozwija
wieś. Od początku coś mi w tej nazwie nie pasowało. Skoro rozwija, to wieś musi
być w pewnym stopniu zacofana, w stosunku do organizowanego w mieście
wolontariatu. Życie we Włodowicach potwierdziło moje wątpliwości, i nadało
słuszność nazwie prowadzonego przeze mnie bloga – Wieś Rozwija Grzegorza.
Opisanie
na sześciu stronach wszystkiego co doświadczyłem na wolontariacie jest
niemożliwe, dlatego też posłużę się formą urywkowych wspomnień, dążących jednak
do pewnej syntezy.
Pani Gienia
Program
Wolontariat Rozwija Wieś, w jakże istotnej dla każdego uczestnika płaszczyźnie
finansowej, przewiduje 300 złotych kieszonkowego dla wolontariusza (czyli nic)
i opłacenie zakwaterowania i wyżywienia w okolicy danej placówki. U kogo więc
będę mieszkał? U Pani Gienii, osoby niezwykłej, rodzinnej, ciepłej, przyjaznej
– brzmiała odpowiedź dyrektorki Ani. Do tak jednoznacznie pozytywnych określeń
przywykłem podchodzić z dystansem, a nawet ironią, nie lubiąc wielkich słów.
Jednak czas, który spędziłem pod dachem moich gospodarzy, pani Gieni i pana
Marka, potwierdził każdą z tych opinii. Po pierwszym obiedzie (znakomitym jak i
wszystkie następne) pani Gienia wiedziała już wszystko o mojej rodzinie,
zainteresowaniach i pracy, a informacje te wypłynęły bez jakiejkolwiek
niezręcznej ciekawości, ale naturalnie, podczas wesołej rozmowy. Od tej pory,
zawsze gdy wracałem z pracy rozmawialiśmy wiele, i z pewnością pomogło mi to
przetrwać samotność z jaką musi zmagać się każdy wolontariusz. W zimie z panem
Markiem przedzieraliśmy się przez zaspy na mecze do rodziny moich gospodarzy.
Oglądaliśmy „Jeden z dziesięciu” i „Teleexpress”, za wyjątkiem czterdziestu dni,
podczas których na telewizorze pojawiła się kartka „wielki post”. Próbowaliśmy
nalewki dziadka Mariana. W dniu moich urodzin przypadających tuż po przyjeździe
do Włodowic, otrzymałem o 6 rano najmniej spodziewany, a i najpyszniejszy tort
w moim życiu. Gdy potrzebowałem spokoju i prywatności miałem go pod dostatkiem
w swoim pokoju. Gdy chciałem porozmawiać i pośmiać się, schodziłem do kuchni.
Dla mnie, człowieka niezbyt rodzinnego, był to prawdziwy szok, i istotna zmiana
w charakterze. Zmieniła się także niechęć do poważnych słów – dzięki moim
gospodarzom we Włodowicach czułem się jak w domu. I kropka. Oczywiście nie
stałoby się tak bez pomocy wielu innyh osób z którymi miałem się spotkać.
Pokój nauczycielski
Kierując
się doświadczeniem z praktyk odbytych we wrocławskich szkołach, początkowo
unikałem wizyt w pokoju nauczycielskim i śmiano się, że najbardziej lubię się
zaszyć w bibliotece. I znów miłe zaskoczenie. Wszyscy pracownicy szkoły,
podkreślam - nie tylko nauczyciele, czegoś mnie nauczyli i w wielu sprawach mi pomogli.
Sprzątaczka
Dorota, ścigając mnie za każdy pozostawiony gdzieś kubek po kawie, nauczyła
mnie większej dbałości o porządek i jakby to ująć, lepszej organizacji pracy.
Pani Beata, sekretarka, przypominając mi o każdym podpisie i każdym papierku do
wypełnienia, poprawiła moją systematyczność, z którą nie radziła sobie żadna
pracowniczka dziekanatów. Natalia, bramkarka Piasta Nowa Ruda i szkolna
świetliczanka, przywróciła moje zamiłowanie do piłki nożnej. Dyrektorka Ania
pokazała swoją postawą jak dążyć do
konkretnych celów, nie zapominając przy tym o koniecznym humorze.
Wszystkie
nauczycielki, posługujące się jakże różnym warsztatem, wniosły inne elementy do
mojej własnej pracy z dziećmi. Szczególne podziękowania należą się pani
Dorocie, która zwykłe gotowanie kisielków potrafiła zamienić w ulubiony rytuał
dzieci uczęszczających na świetlicę, a w klasie umiała sobie poradzić i
zaangażować wszystkich uczniów, których śmiało można określić popularnym mianem
„trudnych”, z Aleksym na czele, któremu należy się osobny rozdział tych
wspomnień.
Jednak
dość już tych laudacji, przejdźmy do konkretów, które sprowadzają się do
odpowiedzi na pytanie moich znajomych – co ty właściwie na tej wiosce robisz?
Praca
Miały
być konkrety, jednak ujęcie pracy we Włodowickiej podstawówce, wymyka się
prostym schematom i nie mieści się w żadnych godzinowych ramach. Moim pierwszym
zadaniem było na przykład sprawdzenie i skonfigurowanie nowo zakupionych
słuchawek i mikrofonów, co dziś bardzo mnie śmieszy. Do tej pory w mojej wizji
nauczyciela zawsze umieszczałem się w roli pedagoga uczącego w liceum, co
najwyżej w gimnazjum, bo z osobami w tym wieku pracowałem do tej pory. A tutaj
podstawówka, prowadzenie zajęć na świetlicy i w bibliotece, do których
zaglądają najczęściej najmłodsi, uczniowie klas I-III. Po dwóch tygodniach
znałem imię i nazwisko każdego dziecka w szkole i jego zainteresowania. Po
trzech tygodniach musiałem nauczyć się trudnej umiejętności bycia wszędzie na
świetlicy i odpowiadania na pytania organizacyjne (kiedy tańce? czy mogę iść do
toalety? gdzie jest „Prawo dżungli”?), poważne (czym jest przyjaźń?, dlaczego
szkoła chce z nas uczynić posłuszne marionetki?) i zupełnie abstrakcyjne (kiedy
zgaśnie słońce? ile bramek strzelił Leo Messi?, jaki jest najgorszy piłkarz
świata?). Najczęściej pytania te nadchodziły niespodziewanie, w dowolnej
konfiguracji i groziły przerwaniem nawet najlepiej przygotowanej zabawy. Ale i
ten problem udało się rozwiązać. Następnym etapem była praca nad tym, aby
dzieci same potrafiły zorganizować sobie czas. Gdy zbliżał się koniec roku
szkolnego, nieskromnie mówiąc, czułem się już jak kierownik świetlicy, a przecież
zaczynałem jako dość zagubiony wolontariusz, przysiadający się do grających w
różne planszówki dzieci.
Pieniądze
przeznaczone na rozwój placówki przez program Wolontariat Rozwija Wieś, okazały
się niezwykle potrzebne dla stworzenia nowych aktywności dla uczniów. Stopniowo
biblioteczne półki opuszczały opasłe kompendia wiedzy o Mickiewiczu, a
zapełniały je lektury odpowiednie dla wieku i upodobań dzieci, co zwiększyło
czytelnictwo wśród najmłodszych. Część z nich pochodziła z zakupów w ramach
WRW, a część pozyskiwałem poprzez liczne konkursy i akcje społeczne czy zwykłe
listy do firm, którymi również się zajmowałem.
Zwróciłem
także uwagę, że większość uczniów szkoły nigdy nie była za granicami naszego
kraju, nawet w Czechach, od których dzieli Włodowice parę kilometrów, a
przyjazd kogoś z Wrocławia (100 kilometrów!), taktowany jest jako wydarzenie.
Dlatego też wymyśliłem zajęcia „Kraje świata”, podczas których prezentowałem
dzieciom odwiedzone przeze mnie państwa. Pozwoliło to na uniknięcie sztampowego
przekazu wiedzy, rodem z Wikipedii i podobnych źródeł. Do szkoły przyjechał
także podróżnik Krzysztof Szymański, aby opowiedzieć o swoim rocznym pobycie na
Filipinach. Poszerzanie dziecięcej mapy świata prowadziłem także poprzez
zajęcia z „Postcrossing”, podczas których uczniowie klasy IV wysyłali kartki
pocztowe do różnych krajów. Pocztówki od początku do końca wypełniały dzieci,
oczywiście w języku angielskim, następnie naklejały znaczek (znów rola funduszy
z WRW), przepisywały adres, a ja tylko nadzorowałem cały proces i odnosiłem
gotowe kartki na pocztę. Następnie czekaliśmy na odpowiedzi i wspólnie je
czytaliśmy, a miejsca, z których przyleciały kartki zaznaczaliśmy na mapie.
Świat
włodowickich dzieci starałem się poszerzać nie tylko w rozumieniu ściśle geograficznym,
ale także poprzez zwrócenie uwagi na różnorodność otaczających nas ludzi. Stąd
wizyta w szkole pań, które przeprowadziły kurs języka migowego połączony z
prezentacją kultury osób głuchoniemych. Z kolei studenci wrocławskiej Akademii
Medycznej nauczycieli dzieci podstawowych reakcji na krzywdę ludzką, poprzez dwa
kursy pierwszej pomocy. Z organizacji wszystkich wizyt jestem dumny i w tym
miejscu mam okazję podziękować zaangażowanym w nie osobą.
Prowadziłem
także zajęcia z cyklu „Kinowe Popołudnia”, funkcjonujące bardziej jako
Dziecięcy Dyskusyjny Klub Filmowy, niż zwykłe „puszczanie filmu” kojarzone
przez wszystkich ze szkolnych lat. Każdy seans poprzedzała prelekcja, a po
projekcji uczniowie uczestniczyli w dyskusji. Pozwoliło to na sięgnięcie po
filmy trudniejsze niż popularne bajki Disneya, do których w większości
sprowadza się dziecięca znajomość kinematografii.
Wszystkie
te zajęcia miały jeden cel – wskazanie dzieciom obszarów wykraczających poza
schematy znane im z codziennego życia. Skłonienie ich do własnych poszukiwań.
No i nie ukrywając, dobrą zabawę. Myślę, że te założenia zostały spełnione,
choćby gdy uczennica klasy IV po seansie Białego
Kła sięga po inne książki Curwooda, czy wychowanek domu dziecka stwierdza,
że (cytuję dosłownie) „najpiękniejszym filmem, który oglądaliśmy było Życie jest piękne”.
Większość
czasu pochłaniała jednak świetlica, godziny gier i zabaw, odrabiania lekcji i
odpoczynku (dzieci oczywiście, bo ja po czterech godzinach takich rozrywek
miałem serdecznie dość). Przez miesiąc byłem też konserwatorem. Wraz z
rodzicami malowałem klasy. Zmieniałem tusze w drukarce i rysowałem tabele w
Excelu. Jeździłem na mecze Śląska i basen. Ferie spędziłem z dziećmi,
pożytecznie. Czekałem z uczniami na autobusy do Krajanowa i Tłumaczowa. Grałem
w piłkę, ping ponga i bierki. To oczywiście nie wszystko, a aktywności te
wymieniam aby jeszcze raz podkreślić, że praca na wolontariacie nie przebiegała
według określonego schematu, a każdy dzień przynosił nowe wyzwania z jakże
różnych dziedzin.
Myślę
jednak, że jeszcze znaczniejszy wpływ mieli uczniowie na mnie, niż ja na nich.
Przecież widywałem ich nie tylko w szkole, ale jak to bywa w małej miejscowości
i na boisku, i w sklepie i na ulicy. Z pewnością złagodniałem i nabrałem
większej cierpliwości do uczniów. Do wszelkich wydarzeń podchodziłem mniej
emocjonalnie i osobiście niż dawniej. Nie ukrywam także, że życie na wsi jest
zdecydowanie spokojniejsze i wpłynęło na mój harmonogram dnia, zamknięty w
godzinach 6:00 – 22:30, co we Wrocławiu byłoby nie do pomyślenia. Najwięcej
jednak zawdzięczam zapowiadanemu już Aleksemu, któremu poświęcone będę ostatnie
strony tych wspomnień.
Aleksy
Ciężko
opisać tego chłopca. Drugoklasista, dziewięciolatek, autystyk, mój ulubiony uczeń
w szkole, choć według wszelkich standardów nie powinno tak się mówić. Dziecko,
które zachowując odpowiedni dystans nazywa mnie przyjacielem. Problemy Aleksego
z rozpoznawaniem uczuć skłoniły mnie samego do refleksji nad swoim zachowaniem
i motywacją moich czynów. Chłopiec ten bez problemu rozpoznaje wszelki fałsz i
bez ogródek wypomina błędy nauczycieli i kolegów. Takie „lekcje” udzielone mi
przez Aleksego należą do najcenniejszych jakie otrzymałem podczas
dotychczasowego pobytu we Włodowicach. A nagrodą za zaangażowanie jest szczere
przywiązanie tego dziecka, które wita mnie uściskiem a po trzy dniowej przerwie
mówi z wyrzutem „dlaczego pana tyle nie było w szkole?”. Jego uczestnictwo w
zajęciach i oczekiwanie na kolejny cykl „Krajów świata” stanowią najlepszą
motywację dla dalszej pracy.
Nie
tylko Aleksy wpłynął na moje podejście do pracy z dziećmi. Także walczący o
swoje racje Dominik, pewny siebie, urodzony lider Maks, wygadana siedmiolatka
Julka, Oskar – chłopiec mający za sąsiada Człowieka Pumę. I wielu innych
uczniów, którzy już posiadają cechy nad którymi ja muszę dopiero pracować.
Zapowiadana synteza
We
Włodowicach miałem mieszkać jako wolontariusz pół roku. Okres ten wydłużył się
o kolejne dwa miesiące, gdyż zatrudniono mnie jako stałego pracownika –
opiekuna świetlicy, animatora kultury. Od września moja przygoda z początku
anonimową wioską przedłuży się o trzy lata, gdyż podejmę pracę jako nauczyciel
wspomagający dzieci z autyzmem w pierwszej klasie. Zmobilizowany w ten sposób
napisałem pracę magisterską w dwa tygodnie i już dziś mogę stawiać przed nazwiskiem literki mgr i zaczynam studia podyplomowe z oligofrenopedagogiki.
Przypadkowy
wyjazd, przygoda właśnie, przerodziła się w coś trwałego, wymagającego
poświęceń. Bo wolontariat długoterminowy to nie tylko same przyjemności. Na pół
roku opuszcza się znajomych i rodzinę, by tak naprawdę całkowicie oddać się
pracy w nowym miejscu. Ja i tak co tydzień odwiedzałem dziewczynę i przyjaciół,
spędzając cudowne godziny podróży w busie „Beskid”, od którego powinienem chyba
dostać kartę stałego klienta. Jednak dwudniowe wizyty to zdecydowanie zbyt
mało.
Cóż,
nie da się ukryć, że udział w Wolontariacie Rozwijającym Wieś zmienił moje
życie (kolejne wielkie słowa, których nie pozostawię bez uzasadnienia):
-
zmieniam miejsce zamieszkania/życia na prawie cztery lata
-
mam pracę w zawodzie do którego dążyłem, dla którego studiowałem
-
skończyłem ciągnącą się za mną pracę magisterską i zaczynam studia podyplomowe
-
dojrzałem, stałem się bardziej odpowiedzialny za własne czyny, które w
większości kieruję do oddanych pod moją opiekę dzieci
-
moja praca została doceniona przez pracodawców, którzy zaoferowali mi kolejne
umowy
-
poznałem wielu ciekawych ludzi: dzieci i ich rodziców, pracowników szkoły,
mieszkańców Włodowic, ale i zaniedbałem kontakty z większością dotychczasowych
znajomych.
Myślę,
że te sześć punktów wystarczająco rozgrzesza użycie zwrotu „zmienił moje
życie”. Tymi słowy kończę powyższe
rozważania, pakuje plecak i jadę na stopa do Albanii, z pierwszym przystankiem
we Włodowicach.